Menu
Ameryka Łacińska / Doświadczenia

Bronc(k)owe rozpoczęcie podróży

Updated 13/06/2023

Początek podróży wiąże się zazwyczaj z ogromną ekscytacją, radością, może lekkim stresem, czy wszystko pójdzie dobrze. Ale przecież ile rzeczy w trakcie jednej trasy może pójść źle? Czasem dużo więcej, niż nam się może wydawać – zapraszam do poczytania o moim wielkim bronc(k)owym starcie podróży!

La bronca to po hiszpańsku po prostu problem. Przypadek? Nie sądzę.

Niedziela rano, dwa budziki nastawione, żaden nie dzwoni. Ratuje mnie Patricia, moja złota współlokatorka, która budzi mnie w ostatnim możliwym momencie. W pełnym chaosie i jednak stresie, ruszam. Umówionego mam blablacara z podwózką na lotnisko Baden-Baden, wiec luzik. Jako że wstałam później jak planowo, docieram do miejsca spotkania taksówką. Bardzo dziwna lokalizacja stwierdzam ja i taksówkarz. Przewiózł mnie po osiedlu, bo stwierdził, ze to tam być nie może, ale zaraz wróciliśmy w miejsce umówione. Czekałam pół godziny, dzwoniąc w tym czasie, bez żadnego odbioru. Zdecydowałam więc zawinąć się szybko i polecieć na pociąg. Już w większym stresie (nakrzyczałam nawet na biednych ludzi, którzy przy automacie z biletami potrzebowali więcej czasu jak przeciętny człowiek), ale w końcu z biletem w dłoni wsiadłam do pociągu. Yuhuu zdążę! Przejechałam cale dwie stacje w tej mojej radości, gdy nagle pociąg zatrzymuje się i z głośników płynie, ze dalej nie pojedziemy, bo właśnie dziś i w tym momencie ktoś postanowił odebrać sobie życie i skoczyć z mostu prosto pod nasz pociąg. Czas oczekiwania, co najmniej dwie godziny, w trakcie których żaden pojazd nie będzie mógł przejechać. Teraz to już nie stres, tylko panika mnie ogarnęła. Łapię za telefon, ale mój telefon nie pozwala mi na zadzwonienie do kogokolwiek. Wpadam w płacz i to co najmniej dramatyczny, prosząc ludzi w pociągu, czy mogę od nich zadzwonić. To jest jednak ten moment, kiedy każdy do kogoś dzwoni, ale w końcu jakiś pan lituje się nade mną i podaje mi swój telefon. Dzwonię dosłownie do wszystkich posiadających auto, ale jest niedziela wcześnie rano, a ja dzwonię z obcego numeru. Nie odbiera nikt, ani jedna osoba. Przez kolejnych kilka godzin nie przejedzie żaden pociąg, autobusów nie ma, nikt z moich znajomych nie odbiera, a lot już za kilka godzin. Raptem ponad 100 km do pokonania, ale czym? Myślę już o kupnie nowego biletu, Kamisia sprawdza mi w międzyczasie różne opcje. Nie mam wyboru, muszę wziąć taksówkę na lotnisko – bilans podróży na lotnisko – cała droga przepłakana na siedzeniu pasażera oraz jedyne 278 euro w gotówce, czyli teoretycznie 10 dni mojej podróży, auć! Fajnie, że zaoszczędziłam na tanim locie, bo mogłam te pieniądze zainwestować w wożenie swojego tyłeczka taksówkami!

Dotarłam na lotnisko w Baden-Baden w ostatniej chwili. Stamtąd lot do Londynu, po którym przeszłam się chwile i wylądowałam u Michała, u którego nocowałam.

Poprosiłam go, żeby pomógł mi sprawdzić dojazd na lotnisko Londyn Heathrow. Tu kolejna niespodzianka – akurat tego dnia był zaplanowany strajk całej komunikacji publicznej w Londynie. Drugi w tym mieście od 365 dni. Wszystkie znaki na niebie i ziemi (głównie na ziemi) powstrzymują mnie przed wylotem do Ameryki Południowej – zaczynam się głośno zastanawiać.

Po dwóch godzinach spania, ruszam na Heathrow, jakże inaczej jak taksóweczką (kto bogatemu zabroni), na którym byłam prawie 4 godziny przed odlotem, bojąc się, ze coś się może jeszcze wydarzyć…

Ja po przepłakanych godzinach i moje 27 kg plus mały plecak ok. 5 kg

Wszystko poszło jednak (i w końcu) jak z płatka – wsiadłam w samolot i dałam radę nawet przespać start! 😛
Lądowanie w Rzymie. Jako że miałam 10 h do ostatniego lotu w tej podroży, postanowiłam przejść się po mieście. Fajnie było wrócić do Rzymu choć na chwilę. Dużo wspomnień odezwało się, to tam był mój pierwszy Autostop Race! Przyjemnie było się też przechadzać po praktycznie pustym mieście, jako że styczeń to niekoniecznie najbardziej turystyczny sezon tego miasta.

I siuuuup, ostatnia prosta – lot do Santiago de Chile, do którego po całych przygodach, wykończona, ale i szczęśliwa – dotarłam!

No Comments

    Leave a Reply